Kalendarz powiatu

Nadchodzących wydarzeń: 1
«grudzień 2024 »
P W Ś C P S N
 1
2345678
9101112131415
16171819202122
23242526272829
3031  

Sonda

O jakiej porze roku plac Kościuszki w Tomaszowie Mazowieckim wygląda lepiej?

Zobacz wyniki

Loading ... Loading ...

Jak pokochałam Tanzanię, czyli moja wyprawa do Afryki’ 2016 – cz. II

Dzień pierwszy – Nairobi

Rano budzi mnie krzątanie po kuchni położonej za cieniutką ścianą mamy Robbina. Ubieram się szybko, powtarzam procedurę z myciem i jestem prawie gotowa na powitanie nowego dnia. Wyglądam kiepsko. Na twarzy pełno śladów od komarów, spuchnięta lewa powieka. Jak to się stało, pyta Robbin, nie miałaś moskitiery? Teraz dopiero okazuje się, że mama przygotowała dla mnie specjalnie łóżko z moskitierą, a ja położyłam się na innym. Trudno, mam nadzieję, że ta przygoda nie skończy się malarią.

Na 10-tą w trójkę wybieramy się na niedzielną mszę św. Jedziemy do najbliższej, rodzinnej parafii Robbina. Poprzednia msza jeszcze się nie skończyła. W dużej salce obok trwa próba chóru. Ludzie tutaj są bardzo otwarci i serdeczni. Wielu z nich wita się z mamą Robbina i przy okazji również ze mną.

Afrykańska msza, to jest coś co kocham. Kocham ich radość i żywiołowość, kocham patrzeć jak śpiewają i tańczą i sama nie mogę się powstrzymać od klaskania i kiwania w rytm muzyki. Kompletnie mnie to nie rozprasza i nie przeszkadza w modlitwie. Msza jest w suahili, ale homilia po angielsku. Ksiądz mówi prostymi zdaniami i prawie wszystko rozumiem. Zadaje pytania, oczekuje, że wierni dokończą zdania, wszyscy uczestniczą w tej homilii. Mówi naprawdę dobrze o tym, że chrześcijaństwo nie polega na ciągłej modlitwie o powodzenie i Boże błogosławieństwa we wszystkim, że mamy wybierać Jezusa, iść za nim, a to znaczy coś o wiele więcej.

Zalewa mnie nagle fala wdzięczności, za to że tu jestem. Jestem wdzięczna Robbinowi i jego rodzinie, że z taką chęcią i otwartością dzielą się ze mną swoim światem, swoim domem i kulturą. Mówię o tym Robbinowi, gdy wracamy do domu.

Po południu jedziemy z Robbinem, jego mamą, bratem Dominikiem, jego żoną i malutką Esperance do centrum Nairobi. Od niedawna mieszka tutaj Jacinta ze swoją rodziną.

Dzisiaj w jej domu jest duża uroczystość. Jej córeczka Neema kończy 9 lat, a córeczka Angeli (drugiej siostry Robbina) 11 lat. Rodzina Jacinty mieszka w niewielkim domku z ogródkiem. Jest tutaj bardzo dużo dzieci i dorosłych zaproszonych na to święto. Dzieci bawią się w ogrodzie skacząc na trampolinie lub zjeżdżając z dmuchanej zjeżdżalni. W zabawie pomaga im młody chłopak przebrany za klowna, który inicjuje przeróżne gry i konkursy. W domu stoją przygotowane dwa ogromne torty w kształcie księżniczek. Dorośli siedzą w małych grupkach i rozmawiają. Jestem pod wrażeniem tej imprezy. Wielokrotnie organizowałam urodziny moich dzieci, wielokrotnie bywałam też na urodzinach u dzieci naszych przyjaciół. Nigdy jeszcze nie widziałam imprezy urodzinowej zorganizowanej z takim rozmachem. Mam wrażenie, że w Kenii kobietom żyje się jednak łatwiej. W wielu domach jest pani, która mieszka z rodziną, gotuje i sprząta. Siostry Robbina pracują zdecydowanie mniej niż ja w Polsce. Zorganizowanie tak dużej uroczystości jak ta, nigdy nie jest tylko i wyłącznie na ich głowie. Teraz też dostrzegam kilka osób pomagających Jacincie we wszystkim. Jedne z nich gotują i przygotowują jedzenie, inne zmywają talerze i sprzątają.

Czuję się trochę nieswojo w tak dużej grupie znających się dobrze ludzi. Siadam obok czarnoskórej siostry zakonnej, która od razu wzbudza moją sympatię. Ma na imię Angela i pochodzi z Zambii. Rozmawiamy.

Po uroczystym odśpiewaniu „Happy birthday”, zdmuchnięciu świeczek i zjedzeniu tortu Robbin zaczyna powoli żegnać się ze wszystkimi. Dzisiaj w nocy leci na konferencję do Ghany, a po jej zakończeniu wraca do parafii w Kairze, gdzie pracuje. Jest mi smutno, że wyjeżdża. Robbin jest najbardziej zorganizowanym człowiekiem jakiego znam i czuję się przy nim megabezpiecznie. Zazwyczaj ma zaplanowane wszystko zanim ja jeszcze o tym w ogóle pomyślę. Poza tym w jego towarzystwie nie muszę się obawiać o mój wciąż słaby angielski, ponieważ ma dużo cierpliwości i w razie potrzeby wyjaśnia to czego nie rozumiem. Teraz też ustalamy ostatnie szczegóły dotyczące mojej jutrzejszej samotnej podróży busem do Tanzanii. Robbin pyta, czy mam wszystkie konieczne telefony i dzwoni do mieszkającego na północy Tanzanii o. Prabu, który ma mnie odebrać z końcowego przystanku w miejscowości Arusha. Wszystko jest ok. Księża ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich będą na mnie czekać. Mam tylko wysłać do nich sms-a po przekroczeniu granicy, a potem po wjeździe do Arusha. Na granicy ma mi pomóc kierowca busa. Wszystko wydaje się być proste.

Dość szybko zapada zmrok i powoli goście udają się do swoich domów. Żegnam się z siostrą Angelą z nadzieją, że gdzieś się jeszcze spotkamy. Pomagam trochę w sprzątaniu, opowiadam Jacincie moją historię z komarami i w końcu idziemy spać kończąc długi, bardzo miły, ale dość męczący dzień.

Dzień drugi – tanzańsko-kenińska granica

Zrywamy się ze Scolą wczesnym rankiem, aby zdążyć na busa, który zawiezie mnie z Nairobi do miasta Arusha położonego na północy Tanzanii. Wszystko przebiega gładko i wkrótce mój bagaż ląduje na dachu, a ja zajmuję wygodne miejsce przy oknie. Na razie nie ma zbyt wielu osób. Kierowca podaje nam do uzupełnienia listę pasażerów, stąd dowiaduję się, że większość podróżujących to wracający do domu tanzańscy studenci. Jedzie też z nami młoda dziewczyna o wyglądzie Chinki lub Koreanki, bardzo dobrze mówiąca po angielsku. Jest Amerykanką, wolontariuszką uczestniczącą w jakimś edukacyjnym projekcie. Podróżuje też kilka tanzańskich starszych kobiet oraz jacyś Europejczycy – starszy pan z córką. Podróż mija bardzo przyjemnie. Podziwiam krajobraz i jestem ogólnie w doskonałym nastroju. Lubię wyzwania i przygody i jestem ogromnie rozradowana faktem, że mam okazję sama podróżować w głąb czarnego lądu. W trakcie podróży wypełniamy formularze dotyczące wizy i odprawy paszportowej. Okazuje się, że wszyscy w busie mają wizę, poza mną. Jestem trochę zdziwiona, bo zasięgałam informacji w Polsce i powiedziano mi, że nie potrzebuję wizy do Tanzanii ponieważ kenijska wystarczy.

Podróż do Arushy zajmuje ok. 5 godzin, łącznie z czasem spędzonym na przejściu granicznym. Granica kenijsko-tanzańska jest mało sympatycznym miejscem. Trudno się tutaj odnaleźć, zwłaszcza gdy się jest po raz pierwszy. Nasz bus podjeżdża pod budynki, gdzie odbywa się kontrola paszportów i kierowca wskazuje nam miejsce, do którego mamy się udać. Potem pokazuje ręką kierunek, gdzie muszę pójść, aby kupić wizę i sam odjeżdża. Muszę pokonać dystans ok. 200 m. W chwilę po przejściu na stronę tanzańską podchodzi do mnie kilku mężczyzn. Pytają, czy potrzebuję wizę i prowadzą mnie w kierunku jednego z budynków. Każą mi zapłacić najpierw 50$. Mam niestety tylko banknoty studolarowe. Po daniu jednego z nich oddają mi jednodolarówkę i zaczynają krzyczeć, że dałam im tylko tyle. Robi się zamieszanie, otacza mnie kilku facetów, którzy łącznie z gościem siedzącym w okienku krzyczą. Nie jestem już pewna niczego. Wiem, że miałam też banknoty jednodolarowe, choć wydaje mi się że dałam im 100$. Mogłabym przeliczyć pieniądze, ale boję się tego robić przy nich, bo sytuacja jest mocno niepewna. Daję im 100$, które wymieniają mi na szylingi tanzańskie. Nie mam pojęcia po jakim kursie. Mówią, że dopiero teraz mogę dostać wizę i wskazują budynek obok. Jestem już pewna, że mnie oszukali, ale nie mam żadnego pomysłu na odzyskanie pieniędzy. Nikogo nie ma w pobliżu. W ogóle nie wiem gdzie odjechał nasz bus. W budynku obok załatwiam formalności związane z paszportem i wizą płacąc kolejne 50$. Jestem wściekła na siebie, bo wiem, że zwyczajnie mnie okradli, ale też jest to kolejne, nowe doświadczenie, kolejna lekcja Afryki. Na szczęście po załatwieniu formalności dostrzegam w oddali busa. Co chwilę ktoś mnie zaczepia chcąc mi coś sprzedać lub gdzieś mnie zaprowadzić, ale nie zwracam już na to żadnej uwagi. Później w rozmowie z misjonarzami, gdy opowiem im tą historię dowiem się, że ta granica to niebezpieczne miejsce i wielu ludzi żeruje tutaj na obcokrajowcach. Otrzymam też jedną bezcenną radę – na granicy mogę rozmawiać tylko z funkcjonariuszami w mundurach z nikim innym. Żałuję, że nie wiedziałam tego wcześniej. Naiwność kosztuje mnie ok. 150$.

Zgodnie z wcześniejszą umową, po przekroczeniu granicy wysyłam sms-a do o. Prabu, że jestem już na terenie Tanzanii. Otrzymuję odpowiedź, że wyjedzie po mnie o. Cyryl i, że z nim muszę się skontaktować. Od o. Cyryla otrzymuję wiadomość, że mam wysiąść przy Impala Hotel w Arusha i powiadomić go, że jestem na miejscu, pyta mnie też, gdzie jestem obecnie. Wysyłam kilka sms-ów, ale nie otrzymuję już żadnej odpowiedzi. Wjeżdżamy do Arusha, okazuje się, że do Impala Hotel muszę dojechać drugim busem. Jest to proste, ponieważ kierowca wskazuje mi kolejnego busa i mówi, że jest to ta sama firma i nie muszę nic płacić. Wysiadam za chwilę przy Impala Hotel, który okazuje się być bardzo blisko. Wysyłam wiadomość do o. Cyryla, że dotarłam do umówionego miejsca. Jestem bardzo zadowolona i dumna z siebie. Naprawdę jestem w Tanzanii, a to dopiero początek moich przygód. Po ok. 30 minutach czekania, gdy ktoś co chwila pyta w czym mi pomóc, zaczynam się niepokoić. Wysyłam kolejnego sms-a. O. Cyryl oddzwania za chwilę, że już jedzie. Okazuje się, że nie otrzymał poprzednich sms-ów. Moja karta SIM kiepsko działa, nie mam też internetu. Muszę kupić tanzańską kartę, bo kenijskie często zawodzą. Dziękuję Panu Bogu w duchu, że w ogóle udało mi się z nimi skontaktować. Parafia SMA znajduje się na wsi graniczącej z Arusha, ale wielu ludzi nie wie, gdzie jest ten kościół i raczej trudno byłoby mi go samej znaleźć.

O. Cyryl jest bardzo miłym Nigeryjczykiem. Uprzedzam go, że mój angielski jest ciągle słaby i że nie zawsze rozumiem, co się do mnie mówi. Opowiadam o swojej podróży i przygodzie na granicy. Po kilkunastu minutach wjeżdżamy do Moshiono, wsi gdzie mieszkają księża ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich. Znajduje się tutaj duży będący wciąż w budowie kościół i stara drewniana, bardzo prosta kaplica, przypominająca barak. Dom gdzie mieszkają misjonarze jest murowany i przytulny. Znajduje się za ogrodzeniem i zamykaną zawsze bramą. Wchodzimy do środka i o. Cyryl pokazuje mój pokój. Jest w nim wszystko czego potrzebuję, czysto i przytulnie. Potem dostaję obiad. W parafii mieszka dwóch księży Cyryl i Cristopher. Cristopher jest rok po święceniach i pochodzi z Filipin. Pytają mnie o moje plany dotyczące pobytu w Tanzanii. Chciałabym zobaczyć, jak żyją tutaj ludzie, jak wygląda praca misjonarzy, może mogłabym w czymś pomóc teraz, czy też kiedyś… Okazuje się, że wkrótce przyjedzie do Moshiono o. Arkadiusz, Polak, który 10 lat spędził w Moita, wśród Masajów. Obecnie pracuje w parafii położonej na terenie parku narodowego w Ngorongoro, 200 km stąd i ma pod opieką gościa z Polski, ale przyjedzie specjalnie, żeby się ze mną zobaczyć i razem uzgodnimy co dalej będę robić.

Rzeczywiście wkrótce słyszę jakieś zamieszanie w pokoju gościnnym i gdy tam wchodzę wita mnie donośne „Szczęść Boże”. Jak miło spotkać kogoś, kto mówi tutaj po polsku. O. Arkadiusz to pełen energii, wysoki, dobrze zbudowany, młody, sympatyczny ksiądz, który podróżuje z Dorotą, Polką współtwórczynią projektu „masajski elementarz”. Celem projektu jest pomoc dzieciom, które nie radzą sobie z nauką w szkole podstawowej. Arkadiusz jest bardzo konkretnym człowiekiem. Zadaje kilka pytań o moje plany. Czy naprawdę chciałabym kiedyś przyjechać do Afryki i pomagać? Kiedy, za rok, 5 lat? Na jak długo? Najpierw chcę się rozejrzeć i poznać tutejsze potrzeby, odpowiadam. Obecnie mogłabym przyjeżdżać np. na dwa tygodnie w roku trochę popracować, jeśli to byłoby możliwe, myślę, że na dłużej dopiero, gdy mój najmłodszy Ignaś podrośnie, bo ma dopiero 9 lat, muszę też poprawić angielski i popróbować nauczyć się choć trochę suahili…., ale moje serce i umysł są otwarte na wszystko… czuję, że kocham Afrykę.

Arkadiusz musi odwieźć starszego księdza na lotnisko Kilimandżaro i proponuje żebyśmy odwieźli go razem, a to będzie okazja porozmawiać w czasie jazdy. Starszy ksiądz to Amerykanin, który wiele lat spędził wśród Masajów i cieszy się dużym autorytetem. Obecnie wraca do swojego kraju na wakacje.

Po drodze rozmawiamy trochę po polsku, trochę po angielsku. Opowiadam o naszym stowarzyszeniu i współpracy z parafią w Kairze. Potem Arkadiusz mówi, jak wygląda tutaj opieka zdrowotna i co mogłabym zobaczyć, żeby się zorientować w kwestii ewentualnych potrzeb. Do parafii wracamy, gdy jest już ciemno. Dzień w tej części Afryki jest dość krótki i zmierzch zapada bardzo szybko. Ok. 19.00 jest prawie ciemno. Jemy wspólnie kolację, oglądamy jakieś wiadomości w telewizji, ustalamy plany na kolejny dzień i powoli kładziemy się spać.

Dzień trzeci – Moshiono

Wstaję rano, aby iść na mszę o godz. 6.30. Cristopher odprawia w kaplicy, niestety w suahili. Uczestniczy dużo ludzi, kilka sióstr zakonnych i sporo świeckich. Jestem naprawdę zdziwiona, bo ludzi jest więcej niż w polskich kościołach w zwykły dzień. Przychodzą tutaj przed pójściem do pracy – mówi Cristopher. Po mszy świętej idziemy z Cristopherem na śniadanie.

Arkadiusz z Dorotą wszystko już przygotowali, nie mają bowiem zbyt wiele czasu, jeszcze dzisiaj muszą być w parafii w Ngorongoro. Zaraz po śniadaniu jedziemy więc w kilka umówionych miejsc. Pierwsze z nich to tzw. „Plaster house”. Jest to dom założony przez małżeństwo Polaka i Australijki. Przywożone są tutaj dzieci z biednych rodzin z rozmaitymi wadami wymagającymi operacji ortopedycznych. Dzieci są przygotowywane do zabiegów, odżywiane, mają wykonywane wstępne badania. Jest ich kilkadziesiąt, najmłodsze przebywają razem z matkami. Na dziedzińcu budynku grupka dzieci gra w piłkę, biegając i krzycząc wesoło. Część z nich ma widoczne najrozmaitsze wady kości i stawów. Niestety założycieli domu nie ma, a pracownicy są zajęci i nie mamy okazji dłużej porozmawiać. Stąd udajemy się do małego domku, gdzie mieszka Pat. Pat jest księdzem (chyba Amerykaninem) i… pilotem. Jest też szefem zespołu „Flying medical service”. Jest to funkcjonujący od kilkudziesięciu lat zespół kilku ludzi, którzy dysponują dwoma małymi samolotami. Dwa, trzy razy w tygodniu odwiedza najbardziej niedostępne, położone w górach i buszu masajskie wioski niosąc pomoc medyczną i szczepiąc dzieci. Pytają mnie, czy chciałabym polecieć z nimi następnego dnia. Jestem zachwycona pomysłem. Pat też wydaje się być zadowolony zwłaszcza, że – jak mówi – wagowo się kwalifikuję, bo mają krótki pas startowy i samolot nie może być zbytnio obciążony. Umawiamy się więc, że księża w parafii zamówią mi taksówkę na lotnisko w Arusha i mam tam czekać ok. 7.30. Super! Tego się nie spodziewałam. Bardzo się cieszę.

W domu Pata spotykamy też Polaka Jacka, który jest współtwórcą Plaster House. Dostaję adres e-mail jego żony, która wie o tym dziele najwięcej. Podobno niedaleko jest też hospicjum, które następnym razem mogłabym odwiedzić.

Wracamy do Arusha, gdyż Arkadiusz bardzo się śpieszy. Po drodze zabieramy kleryka, który udaje się do Ngorongoro na praktyki i kilkunastoletnią dziewczynkę, którą ukąsił wąż i musiała mieć amputowane przedramię. Arkadiusz zabiera ją do domu, bo kończy się rok szkolny w jej szkole, gdzie uczy się zawodu krawcowej. Dzięki temu jej rodzina nie będzie musiała płacić za transport. Zgodnie z umową Arkadiusz zostawia mnie w Arusha, gdzie ma odebrać mnie o. Cyryl. Pojedziemy dalej razem kupić dla mnie tanzańską kartę SIM. Żegnam się z Arkadiuszem i Dorotą. Robimy kilka zdjęć. Prawdopodobnie będzie jeszcze okazja spotkać się jutro w jednej z masajskich wsi, gdzie ja mam dotrzeć z „flying medical service”, a oni prawdopodobnie dojadą terenowym samochodem.

Kupno odpowiedniej tanzańskiej karty SIM zajmuje sporo czasu. Ostatecznie wszystko się udaje i docieramy do domu na obiad.

W międzyczasie o. Cyryl dzwoni na moją prośbę do Taji, cioci Robbina. Taji mieszka w Arusha i mówi tylko w suahili. Jest krawcową, ale nie może znaleźć pracy i jej rodzina jest bardzo biedna. Muszę się koniecznie z nią spotkać, ponieważ uzbieraliśmy z przyjaciółmi pieniądze na maszynę do szycia. Mamy nadzieję, że ta maszyna umożliwi Taji pracę i poprawi byt jej rodziny. Umawiamy się, że Taji przyjedzie po południu do parafii w Moshiono i tam się spotkamy.

Rzeczywiście ok. 3-iej popołudniu zjawia się z synem Abdulem. Abdul uczy w szkole geografii i mówi po angielsku. Taji jest bardzo szczęśliwa z powodu otrzymanych pieniędzy na maszynę. Mam wolny czas, więc idziemy razem pospacerować. Abdul chce pokazać mi Arusha. Mam zamiar kupić jakieś drobne prezenty dla przyjaciół i znajomych, wybieramy się więc na targ, gdzie swoje wyroby sprzedają Masajowie. Pogoda jest piękna, po porannym chłodzie i zachmurzonym niebie nie ma śladu, jest słonecznie i ciepło. Wysiadamy z busa w centrum Arusha i Abdul z Taji pokazują mi miasto. Z miasta rozciąga się piękny widok na Meru – najwyższy, aktywny wulkan w Afryce, położony ok. 70 km od Kilimandżaro.

Arusha nie wydaje mi się być dużym miastem, ale to tylko pozory, okazuje się, że liczy ok. 400 000 mieszkańców. Miejscowym językiem jest suahili, choć wiele osób mówi po angielsku. Znajduje się tutaj wiele szkół, a system szkolnictwa jest dwustopniowy. Primary school trwa 7 lat, a secundary school 6 lat, zwyczajem jest też posyłanie dzieci do przedszkola na 2 lata. Dzieci w secundary school mają język angielski jako osobny przedmiot, ale poza tym wszystkie pozostałe zajęcia odbywają się też w j. angielskim, stad znajomość angielskiego wśród młodzieży jest dużo większa niż u uczniów polskich gimnazjów. Dzieci chodzą do szkoły w mundurkach, przy czym każda szkoła ma inny kolor, bardzo często są to sweterki i z reguły białe kołnierzyki.

Spacerując z Taji i Abdulem spotykamy grupki dzieci wracających ze szkoły. Po drodze mijamy kilka meczetów. W Tanzanii ok. 30% mieszkańców to muzułmanie, ok. 30% katolicy i 30% pozostali chrześcijanie. Przynajmniej tak twierdzi Abdul. Po zrobieniu drobnych zakupów, w trakcie których Abdul negocjuje ceny, bierzemy taksówkę, aby dojechać do domu Taji, który znajduje się w dość odległej dzielnicy. Abdul prosi, abym zaczekała w oddali, aż wynegocjuje z kierowcą cenę, ponieważ cena dla mnie czyli dla mzungu (określenie białego człowieka w suahili) będzie zdecydowanie wyższa. Zaczyna zachodzić słońce, gdy powoli podjeżdżamy pod dom Taji. Abdul pyta kierowcę, czy nie mógłby zaczekać i odwieźć mnie do Moshiono, ale kierowca taksówki jest muzułmaninem i śpieszy się do domu na kolację, gdyż z uwagi na trwający ramadan pościł cały dzień. Dom Taji jest bardzo ubogi. Znajduje się w szeregu murowanych domów i jest w nim dużo miejsca. Na podłodze położone są płytki, ale jest surowy i mało przytulny, a jedynym jego wyposażeniem wydają się być kanapy do spania. Za to mieszkańcy są niezwykle sympatyczni. Mieszkają tutaj z mamą – brat i siostra Abdula ze swoją rodziną. Pijemy herbatę, a dzieci wysysają słodki płyn z trzciny cukrowej. Szybko robi się ciemno i proszę Abdula, żeby mi towarzyszył w drodze powrotnej, zwłaszcza, że muszę się przesiadać i jechać dwoma busami. Taji nas odprowadza i pokazuje maleńkie ogródki przy domach z licznymi drzewami, na których dojrzewają banany i mango. Gdy docieramy do busa jest już zupełnie ciemno. Nie chcę, aby w Moshiono ktoś się o mnie martwił, a poza tym wolałabym, żeby zostawili mi drzwi otwarte, wiec wysyłam sms-a do o. Cyryla, że wszystko jest ok., ale będę trochę później. Otrzymuję uspokajającą odpowiedź.

Tłok w busie jest straszny, biorę jakieś dziecko na kolana, Abdul trzyma czyjeś torby i miski. Pilnuje przy tym, aby pomocnik kierowcy dobrze wydał mi resztę, uczę się przy okazji, że bus kosztuje 400 tanzańskich szylingów i ani grosza więcej. Ta wiedza mi się przyda, gdy następnym razem wybiorę się do Arusha sama. W Moshiono nieznany mi człowiek czeka, aby otworzyć bramę, żegnam się z Abdulem i za kilka chwil jestem już w domu.

« Powrót

Ogłaszaj się za darmo w FORMAT3A!Reklama w FORMAT3A działa 7 dni w tygodniu przez 24 godziny na dobę!Katalog firm FORMAT3A, to najpewniejsze i najtrwalsze źródło informacji o firmach działających w powiecie tomaszowskim. Bądź tu i Ty!FORMAT3A, to najskuteczniejsza platforma reklamowa powiatu tomaszowskiego. Sprawdź jak działamy!
WP2Social Auto Publish Powered By : XYZScripts.com
Facebook