Dzień czwarty – „Flying Medical Service”, czyli poradnie w buszu
Rano zrywam się na mszę o godz. 6.30. Dzisiaj jest święto św. Piotra i Pawła i widzę, że Cyryl z Cristopherem odprawiają razem. Trochę się martwię, bo na 7.00 mam zamówioną taksówkę na lotnisko, jeśli kazanie będzie długie, będę musiała wyjść przed końcem mszy. Pogoda jest kiepska, niebo zachmurzone, chłodno i siąpi deszcz. Mam nadzieję, że mimo wszystko uda się polecieć. Zgodnie z przewidywaniami muszę wyjść przed końcem mszy. Jest 10 minut po siódmej i kierowca taksówki jest już lekko zniecierpliwiony czekaniem. Po ok. 30 minutach jazdy jestem na lotnisku w Arusha. Informuję strażnika, że czekam na zespół „flying medical service” i wchodzę do poczekalni niewielkiego budynku. Dzień się tutaj dopiero zaczyna i jestem jedyną osobą w poczekalni, postanawiam więc wykorzystać czas i zjeść śniadanie w przylegającym do poczekalni barze. Kończę, gdy podchodzi do mnie szczupły, wysoki mężczyzna, ma na imię Mike, jest pilotem „flying medical service”. Mike jest Anglikiem, obecnie mieszkającym w Hiszpanii. Do Tanzanii przyjeżdża każdego roku i od ok. 20 lat lata samolotami nad górami i buszem lądując w masajskich wioskach. Chwilę potem poznaję pozostałych członków zespołu. Jest to dwóch tanzańskich pielęgniarzy i jeden bardzo młody chłopiec, który pomaga we wszystkim. Samolot raczej nie należy do najnowszych i mam nawet chwilę zawahania, ale w końcu jeśli oni nim latają kilka razy w tygodniu, to dlaczego mnie miałoby się coś stać. Nie ma czasu na zastanawianie się. Mike wskazuje mi miejsce w samolocie i po chwili ruszamy. Widoki z góry są wspaniałe. Lecimy nad buszem, górami, masajskimi wioskami, jestem zachwycona. Po ok. godzinie lotu lądujemy na jakiejś polanie. Tutaj mamy rozłożyć pierwszą z klinik. Masajowie powoli się schodzą, a my czekając na nich udajemy się na mały spacer. Okolica jest przepiękna. Pogoda zmieniła się zupełnie, jest słonecznie i ciepło. W odległości ok. 200 m od nas dostrzegamy dużą grupę żyraf i zebr, które nic sobie nie robią z naszej obecności. Po przeciwnej stronie duże stado krów poszukuje pożywienia. W oddali widać zabudowania masajskiej wioski. Jestem zachwycona tym miejscem. Kto by przypuszczał, że kiedykolwiek nadejdzie dzień, że wyląduję w buszu w jakiejś afrykańskiej wiosce, wśród Masajów. Życie jest nieprzewidywalne i totalnie zaskakujące. Gdy wracamy w pobliże samolotu czeka już na nas spora grupa Masajów. Zespół szybko przystępuje do pracy. Mike rozkłada stolik i przygotowuje szczepionki dla dzieci. Sosy wyjmuje pudełka z lekami oraz rozkłada stolik i dwa krzesełka. Na jednym z nich siada Masajka z małym ok.1,5-rocznym chłopcem, za nią czeka już kolejka kobiet z małymi dziećmi. Sosy zostawia mnie z nimi i odchodzi. Kobiety patrzą na mnie wyczekująco. Dziecko ma gorączkę, bóle brzucha, wymiotuje i kaszle. Na szczęście dla mnie Masajka zna kilka słów po angielsku. Nawet jeśli Sosy zażartował ze mnie i zaraz tutaj wróci, muszę od czegoś zacząć, a przynajmniej zebrać rozbiegane myśli. Sprawdzam więc co znajduje się w przywiezionych samolotem pudełkach, czyli co w ogóle mamy do dyspozycji. Leków jest całkiem sporo, ale poza jednym antybiotykiem prawie wszystkie są w tabletkach. Podobnie jak leki przeciwgorączkowe. Większość z tych leków jest mi znana, ale kilku nie jestem pewna. Poza tym naprawdę nie wiem, jak takie małe dzieci, niektóre na dodatek wymiotujące, leczyć tabletkami… Rozglądam się bezradnie. Na szczęście zjawia się Sosy. „Nie żartuj ze mnie„ – mówię – ”dzisiaj ja muszę się uczyć od was”. Sosy rozmawia z kobietą trochę w suahili, trochę po masajsku. Obok stoi starszy Masaj, który pomaga w tłumaczeniu kobietom nie znającym suahili. Dziecko może mieć malarię – mówi Sosy, szykując garść tabletek i każąc mi je dzielić na pół. Wkłada je do małych torebek pisząc dawkowanie na każdej z nich. Nawet dzielenie tabletek idzie mi kiepsko, niektóre są bardzo twarde. Chwilami robię to tak nieporadnie, że wszystkich rozśmieszam.
Siada obok nas mama z kolejnym małym, może rocznym chłopcem. Matka się martwi, że dziecko jest apatyczne i nie odpowiada na pytania. Chłopiec wydaje się być osłabiony i bardzo smutny. „Zobacz” – Sosy, zwraca się do mnie, podając mi słuchawki. Osłuchuję dziecko przez dłuższą chwilę „ono ma zapalenie płuc” – mówię – „Sosy, to dziecko jest bardzo chore”. Sosy kiwa głową ze zrozumieniem, szykując już przeróżne porcje swoich tabletek. Jestem przerażona, takie dziecko w Polsce trafiłoby do szpitala i dostało antybiotyk dożylnie, a to dostanie trochę tabletek i za chwilę wróci do swojego domu w mało dostępnej wsi. Z kolejnymi dziećmi sprawa wygląda podobnie: gorączki, kaszle, bóle brzucha. Mam wrażenie, że gdy matka decyduje się przynieść tutaj dziecko sprawa musi być poważna, zapewne z błahostkami radzą sobie swoimi metodami całkiem dobrze. Jestem tak zaaferowana tym co tutaj się dzieje, że prawie nie zauważam Arkadiusza z Dorotą, którzy przyjechali nas odwiedzić i sprawdzić, czy wszystko idzie dobrze. Jechali cztery godziny terenowym dużym samochodem. „Radź sobie jakoś i pytaj jak najwięcej o wszystko” – mówi Arkadiusz – „my jedziemy dalej, nie będziemy wam przeszkadzać”. Ściskam Arkadiusza i Dorotę i wracam do Sosiego, który nadal sprawnie rozdziela dostępne tabletki. Przychodzi czas na dorosłych. Jednej z kobiet Sosy daje do wykonania test, aby sprawdzić czy nie jest w ciąży. Inna kobieta skarży się na bóle w klatce piersiowej i bóle brzucha. Badanie jest bardzo powierzchowne, nie ma tutaj żadnej leżanki ani intymności. Obok siedzi starszy Masaj, który jest tłumaczem. Leczenie ponownie sprowadza się do garści tabletek działających na wszystko.
Mimo ograniczeń ta pomoc ma sens. Zwłaszcza, że jest jedyną dostępną tutaj. Sosy naprawdę dobrze orientuje się w tym co robi i ma dobry kontakt z Masajami. Kolejka chorych powoli się kończy i idę zobaczyć, co porabia Mike. Okazuje się, że wszystkie dzieci mają założone, profesjonalnie prowadzone książeczki zdrowia. Dzieci są najpierw ważone, młody chłopiec, pomocnik Mike zapisuje wagę dziecka na dłoniach ich matek, a potem dzieci są szczepione i wszystko zostaje zapisane w ich książeczkach. Jestem pod wrażeniem znajomości szczepień i sprawności działania zespołu. W tym samym czasie trzeci członek grupy bada kobiety ciężarne w małym, zamykanym pomieszczeniu przypominającym masajską chatę. One również mają prowadzone specjalnie książeczki ciąży. Po zbadaniu i zaszczepieniu wszystkich kończymy pracę. Masajowie wracają do swoich wiosek, a my pakujemy rzeczy do samolotu i lecimy w następne miejsce położone za pasmem gór. Chyba nasz samolot został wcześniej dostrzeżony, bo gdy lądujemy czeka na nas spora grupa Masajów. Wypakowujemy, ale najpierw mamy zjeść tutaj lunch. Okazuje się, że „mój zespół” jest przygotowany na wszystko. Dostaję colę do picia, na stoliku pojawia się wielki talerz z moim ulubionym chapati, fasola w sosie, warzywa… Jemy lunch, a ja nie zrażając się kiepskim angielskim usiłuję pytać Mike o wszystko co przyjdzie mi do głowy. Mówię, że chciałabym bardzo przyjechać za rok i trochę popracować. Najgorzej z językiem, muszę poprawić angielski i powinnam zacząć uczyć się suahili – mówię. „Poziom angielskiego masz akurat dobry, żeby… zacząć się uczyć”, – śmieje się Mike – „poza tym pomysł jest super, dasz radę.”
Po skończonym lunchu bierzemy się do pracy. Chorych jest tutaj mniej, za to bardzo dużo dzieci i kobiet ciężarnych do badania i szczepień. Tym razem pomagam Mikowi. Szczepię trochę dzieci, a potem kobiety ciężarne przeciwko tężcowi. Spędzamy tutaj co najmniej trzy godziny.
Robię sporo zdjęć i podziwiam okolicę. Masajowie są w większości bardzo biedni, jedynym ich bogactwem są stada bydła. Dzieci są brudne i wiecznie zasmarkane, ale w widoczny sposób obdarzane miłością. Poza tym żyją wśród zachwycającej przyrody, właściwie odnosi się wrażenie, że są jakby jej częścią… Może dlatego wydają się być naprawdę szczęśliwi.
Mike kończy szczepienia i rzuca się zmęczony na trawę. Wszyscy czekają, aż odpocznie. Odwalił kawał dobrej roboty, zresztą jak oni wszyscy. Robimy, na moja prośbę, kilka wspólnych zdjęć i pakujemy się do samolotu.
Po niespełna godzinie lądujemy w Arusha. Żegnam się z nimi i idę zamówić taksówkę do Moshiono. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. To był dla mnie genialny dzień, genialne doświadczenie. Jestem wdzięczna Arkadiuszowi, że to załatwił i im wszystkim, że mnie ze sobą zabrali, mam sporo rzeczy do przemyślenia, ale jestem szczęśliwa.
Gdy pytam na lotnisku o taksówkę, wskazują mi mały sklepik z książkami. Okazuje się, że mąż właścicielki sklepu ma taksówkę. Kupuję w sklepie rozmówki w suahili i bawełniany T-shirt z napisem „Tanzania” dla mojego Ignasia i po wynegocjowaniu ceny za przewóz do Moshiono, wsiadam do samochodu. Kierowca zna angielski, jest bardzo sympatyczny i rozmawiamy całą drogę. Opowiada o konflikcie pomiędzy Kenią i Tanzanią dotyczącym Kilimandżaro, a dokładniej podziału zysków z turystyki, jako że góra leży w granicach Tanzanii, ale przy samej granicy z Kenią i część szczytu położona jest po stronie kenijskiej. Opowiada mi o mieszkańcach Tanzanii z których ok. 30% jest muzułmanami, ale wszyscy usiłują żyć w zgodzie i pokoju. Pyta mnie, co robię w Tanzanii. Droga do Moshiono mija szybko.
W parafii jest tylko Cristopher. O. Cyryl wyjechał na kilka dni w poszukiwaniu jakiś materiałów budowlanych koniecznych dla powstającego tutaj, nowego kościoła. Zaczynam opowiadać Cristopherowi o moim dniu, ale okazuje się, że on też nie ma teraz zbyt wiele czasu. Idę więc odpocząć. To mój ostatni dzień tutaj. Jutro ma przyjechać o. Prabu i zabrać mnie do Moita Bwawani, jedynej misji SMA położonej w masajskiej wiosce.
Przeglądam właśnie zdjęcia w telefonie, gdy dostaję wiadomość od o. Prabu. „Hi Alina!, czy to po ciebie mam przyjechać jutro, aby zabrać cię do Moita i gdzie jesteś teraz?” – pyta. Umawiamy się na 14.00.
Super, mam więc jeszcze jutro wolne pół dnia, na pewno coś wymyślę. Wieczorem, wspólnie z Cristopherem przygotowujemy kolację. Tutejszym zwyczajem przygrzewamy to co zostało z obiadu, a więc ryż z mięsem w sosie z warzywami. Gotujemy też trochę parówek i nalewamy gorącej wody do termosu na herbatę. Ostatnio Cristopher chciał żebyśmy się pomodlili przed kolacją po polsku. ”To pomódlmy się dzisiaj po filipińsku” – proponuję. Po kolacji, trochę gadamy, trochę oglądamy telewizję. „Nie wstawaj jutro rano na mszę, bo Prabu odprawia w Moita wieczorem, to tam pójdziesz” – mówi Cristopher. Robi się późno i jestem trochę zmęczona. Zmywam jeszcze moim zwyczajem naczynia, życzę Cristopherowi dobrej nocy i idę spać. Jutro czeka mnie zapewne kolejny ciekawy dzień.
Dzień piąty – samotna wyprawa do Arusha
Rano budzą mnie najpierw odgłosy zamykanych drzwi, a potem słyszę śpiewy podczas mszy św. odprawianej przez Cristophera w kaplicy. Pogoda jest kiepska, niebo całkowicie zachmurzone i siąpi deszcz. Tymczasem ludziom w Polsce Afryka kojarzy się głównie ze słońcem i wysoką temperaturą. Ja też myślałam, że tutaj pada tylko w porze deszczowej. Dzisiaj mam trochę wolnego czasu i postanawiam gdzieś się wybrać. O. Cyryla nie ma, Cristopher też będzie pewnie zajęty. Mnie szkoda czasu na siedzenie w domu, w końcu jestem w Tanzanii. W czasie śniadania mówię Cristopherowi, że pójdę pospacerować po okolicy. Szybko się jednak przekonuję, że przechadzanie się po wsi nie ma najmniejszego sensu. Na dodatek wszyscy się mną interesują i co chwila ktoś mnie zaczepia. Mam już trochę doświadczenia w podróżowaniu busem, wsiadam więc do busa jadącego do Arusha. Nauczona doświadczeniem biorę ze sobą niewiele pieniędzy, tylko tyle ile mogę potrzebować na zakup biletu do Nairobi i i inne ewentualne drobiazgi. Mam też odliczone 400 tanzańskich szylingów, aby zapłacić za bus. Nie mam zamiaru dawać się ciągle oszukiwać tylko z tego powodu, że mam biały kolor skóry. Wysiadam w znanym już centrum miasta i najpierw idę wymienić dolary na miejscową walutę. Co chwilę ktoś mnie zaczepia usiłując nawiązać rozmowę i oferując pomoc. Pieniądze wymieniam bez problemu. Chciałabym jeszcze znaleźć księgarnię i kupić bilet powrotny na busa do Nairobi. Plączę się trochę w centrum miasta i nie mogę trafić do księgarni, którą już gdzieś tutaj widziałam. Znowu zaczepia mnie jakiś chłopak pozdrawiając i oferując pomoc. Fajnie byłoby wierzyć, że to czysta życzliwość, ale świat nie jest aż tak piękny. Zapewne chciałby na mnie jakoś zarobić. „Szukam księgarni” – mówię do niego trochę zrezygnowana. „Hakuna matata, no problem, zaprowadzę cię” – chłopak ożywia się natychmiast. Wiem, że nie jest to najlepszy pomysł, ale idę z nim postanawiając sobie w duchu uważać na wszystko. Rzeczywiście po kilku minutach jesteśmy obok księgarni. Kupuję mapę Tanzanii i podręcznik do suahili. „Mój towarzysz„ czeka oczywiście na mnie przed księgarnią. Zaczyna opowiadać, że jego mama ma firmę i organizuje wyjazdy na safari. „Nic z tego Richard” – mówię, nie wybieram się na safari, jadę dzisiaj z księdzem misjonarzem do Moita Bwawani, może kiedyś uda mi się tam popracować. Richard ożywia się jeszcze bardziej, opowiada mi, że jest Masajem i chrześcijaninem, zdaje się, że na potrzeby słuchacza jest w stanie wymyślić wszystko. „Ok, Richard, jeśli jesteś tak miły, pokaż mi, gdzie kupić bilet do Nairobi” – brnę jednak dalej, zadowolona z zakupów w księgarni. Idziemy na dworzec autobusowy, kierunek się zgadza, dworzec mijałam kilkanaście minut wcześniej. Nagle przychodzi mi coś do głowy. „Richard, wy pewnie macie różne firmy przewozowe, ja nie chcę jechać do Nairobii autobusem, potrzebuję małego busa z dobrym kierowcą, który pomoże mi na granicy”. Richard potakuje ze zrozumieniem głową, „hakuna matata, oczywiście zaraz będziesz miała ten bilet”. Rzeczywiście wkrótce jesteśmy w firmie przewozowej, gdzie kupuję bilet na poniedziałek do Nairobi. Jestem zadowolona, bo to ta sama firma, której busem podróżowałam do Arusha. Jak zakończy się moja historia z Richardem? Na pewno będę musiała mu trochę zapłacić… „Jesteś bardzo miły, Richard” – mówię. Pokaż mi jeszcze proszę, skąd odjeżdża bus do Moshiono, wkrótce muszę wracać do domu. Richard posłusznie prowadzi mnie w kierunku przystanku busa. Po drodze radzi jeszcze, że muszę bardzo uważać na złodziei, zwłaszcza złodziei na motocyklach i że torbę muszę zawsze trzymać z przodu. Idziemy jedną z głównych ulic kilkaset metrów. Nagle Richard przystaje i zaprasza mnie do sklepu z pamiątkami. Okazuje się, że jest to sklep jego rodziny. Ach, więc do tego to zmierzało… Nie jestem bardzo zaskoczona. Numer ze sklepem znam jeszcze z Kairu. To tam właśnie kiedyś zostaliśmy zawiezieni busem okrężną drogą do Gizy tylko po to, aby zatrzymać się w jakimś sklepie. Nasza zdecydowana odmowa zrobienia zakupów o mały włos nie skończyła się wtedy niezłą awanturą.
W sklepie mama Richarda sprzedaje wyroby Masajów. Pomagają jej w tym synowie. Dla świętego spokoju wybieram kilka drobiazgów. Brat Richarda liczy przez dłuższą chwilę. Cena, którą podaje jest dla mnie tak niewiarygodna – 160.000 tanzańskich szylingów, czyli ok. 80$. Jestem tak wkurzona, że nawet język angielski przychodzi mi teraz z łatwością, „człowieku chyba oszalałeś, twoja cena jest zabawna, ja znam ceny w Afryce, nie jestem tutaj pierwszy raz. Nie myśl sobie, że jak jestem mzungu, to mam pełno kasy i przyjechałam tutaj zwiedzać wasze parki narodowe, albo wchodzić na Kilimandżaro. Wczoraj pracowałam z „flying medical service” ty w ogóle wiesz co to jest? Jestem tutaj wolontariuszką i twoja cena jest niemożliwa do przyjęcia. Ja nie muszę niczego kupować w twoim sklepie. Chłopak spuszcza trochę z tonu. „No nie denerwuj się, przecież tylko negocjujemy” – mówi i obniża cenę o 10.000 szylingów. Nie porozumiemy się chyba, mówię i odkładam kilka rzeczy. Czuję, że napięcie narasta. „Jak nie masz pieniędzy, to bankomat jest w pobliżu”. „Nie mam zamiaru iść do żadnego bankomatu” – mówię, czując jednocześnie, że zaraz wybuchnie jakaś awantura. Ostatecznie biorę mapę miasta i kilka zupełnych drobiazgów, płacę i tak oczywiście zbyt dużo, ale zdecydowanie mniej niż w pierwszej wersji i wychodzę ze sklepu. Richard wlecze się za mną z posępną miną. Teraz już prawie nie rozmawiamy. Za kilka minut bez słowa wskazuje mi miejsce gdzie stoi kilka busów. Właściwie uznaję historię z Richardem za zakończoną, gdy ten staje przede mną i mówi, że również jemu powinnam zapłacić za wszystko… no tak w sumie mogłam się tego spodziewać. Nie mam jednak już prawie pieniędzy, poza tym mam świadomość, że i tak zapłaciłam za dużo w sklepiku. Wyciągam z portfela 2000 szylingów. Richard ma totalnie rozczarowaną minę. ”Jesteś bardzo miły Richard, naprawdę mi pomogłeś, wielkie dzięki, ale sorry wszystkie pieniądze zostawiłam w sklepie Twojej mamy” – mówię i szybko odchodzę w kierunku busa.
W busie prawie nie ma jeszcze pasażerów. Siadam przy oknie. Przysiada się do mnie jakiś facet, który mnie zaczepia i kładzie rękę na moim ramieniu. Zdecydowanym ruchem odsuwam się i zdejmuję jego rękę, w chwilę później kierowca ze swoim pomocnikiem wypraszają go z busa. Jestem zadowolona, może jednak nie wszyscy tutaj zwariowali.
Wracam do parafii w Moshiono zadowolona z siebie. Załatwiłam wszystko co zaplanowałam, a historia z Richardem to po prostu kolejna, mała lekcja Afryki. No i będzie o czym opowiadać przyjaciołom w Polsce. Pewnie zresztą wiele jeszcze takich lekcji przede mną.
Po obiedzie pakuję się i czekamy z Cristopherem na o. Prabu, którego znam tylko ze zdjęć na fb i wiem o nim tyle, że jest Hindusem. Prabu przyjeżdża ok. 3.00 i od razu wszędzie go słychać. Jest niski, drobnej budowy i ciągle głośno się śmieje. Od progu wita mnie donośnym „Hi Alina!” Uwielbiam bezpośrednich ludzi, bycie z nimi jest po prostu prostsze i bardzo się cieszę, że za chwilę pojedziemy razem do misji w masajskiej wiosce.
Żegnam się z Cristopherem i pakujemy się z Prabu do samochodu. Po drodze opowiadam mu historię z Richardem i różne rzeczy o sobie. Przed wyjazdem z Arusha podjeżdżamy jeszcze do dużego supermarketu. Na zakupy idziemy wspólnie. Musimy zrobić większe zakupy, nieprędko tutaj wrócimy. Kupujemy różne rzeczy do jedzenia, przy czym Prabu pyta co lubię i część rzeczy wybiera specjalnie dla mnie. Chcę zapłacić, ale się nie zgadza, poza tym nie przyjmują dolarów, a mnie skończyły się szylingi. „To nic” – myślę i tak mu zostawię trochę pieniędzy. Robbin mnie na to przygotował, gdy obliczał koszty wyprawy.
Wkrótce skręcamy z drogi asfaltowej, opuszczamy miasto i wjeżdżamy na ubitą czerwoną drogę. Krajobraz zmienia się Liczne pola kukurydzy, bydło wracające na noc do domu, osiołki z przywiązanymi plastikowymi baniakami na wodę. Trochę zieleni, ogromne kaktusy wzdłuż drogi. Masajowie ubrani w kolorowe koce. Ich okrągłe chaty pobudowane po kilka na kształt koła. Chwilami przejeżdżamy przez wyschnięte koryta rzek pokryte wielką ilością kamieni. Jest popołudnie, słońce świeci dość nisko, nadając krajobrazowi ciepły, przytulny wyraz. Uwielbiam tę porę dnia, ten spokój i ciepło tuż przed zachodem słońca. Jestem zachwycona okolicą. Im bliżej Moity tym więcej osób pozdrawia Prabu, machają do niego i witając wesoło. Po ok. godzinie jazdy przez dziury, kamienie i wertepy wjeżdżamy na teren misji Moita Bwawani.
Kościół jest duży i murowany. Obok asfaltowe boisko do gry w tenisa i koszykówkę, kilka budynków w których mieszczą się Primary i Secundary School, dom sióstr zakonnych, misjonarzy świeckich, kuchnia, wreszcie przestronny, położony w ogrodzie dom, w którym mieszkają misjonarze, a często też przeróżni goście. Prabu otwiera bramę, zagania do kojców dwa sympatyczne, chude psy i otwiera drzwi domu. Domek jest parterowy, murowany i przytulny. Jest tutaj wszystko co potrzebne do życia. Kuchnia i jadalnia, mały pokój z telewizorem, duży pokój , który jest miejscem spotkań. Na środku kuchni stoi generator prądu, ale zazwyczaj źródłem prądu są solary. W jednej części domu są pokoje misjonarzy w przeciwległym końcu łazienka dla gości i pokoje gościnne. Prabu pokazuje mi pokój w końcu długiego korytarza, a potem zajmujemy się przygotowaniem kolacji. Mamy pełno jajek. Kupiliśmy parówki, smażę więc jajecznicę z kiełbasą prawie jak w Polsce, a Prabu w wielkim garze przygotowuje jedzenie dla psów. „Nieźle się podzieliliśmy pracą” – mówi, zanosząc się przy tym śmiechem. Dowiaduję się przy tym, że musimy oszczędzać wodę. W ogrodzie wszystko schnie, a do pory deszczowej daleko, więc każdą wodę nawet tą po zmywaniu, wylewamy do ogrodu.
Po kolacji siadamy w pokoju telewizyjnym, pijemy po lampce wina, trochę gadamy. Tak kończy się mój pierwszy wieczór w Moita Bwawani.
Dzień szósty – na wulkanie
Dzień zaczynamy mszą św. o godz. 7.00. Prabu odprawia w suahili. Na mszy są dwie siostry zakonne, które mieszkają tutaj i pracują, trzech Masajów i ja. Na zakończenie mszy, Prabu wtrąca jakieś zdanie po angielsku skierowane do mnie, niestety nie dociera do mnie jego sens, zwłaszcza, że nie rozumiejąc suahili, trochę pobiegłam torem własnych myśli. Wszyscy się na mnie patrzą, więc wiem, że chyba powinnam coś zrobić, coś powiedzieć. „Przedstaw się” – powtarza na szczęście Prabu widząc moje zmieszanie. Zaskoczona mówię kilka nieporadnych zdań po angielsku, wyrażając głównie radość i wdzięczność, że tutaj jestem.
Po mszy świętej ściskam siostry, które są Kenijkami i wydają się być bardzo sympatyczne. Przepraszam za moje roztargnienie i kiepski angielski. Jedna z sióstr, Weronika jest pielęgniarką i prowadzi „mobile clinic”, odwiedzając masajskie wsie i szczepiąc dzieci. Może później będę miała okazję porozmawiać z nią dłużej. Po śniadaniu jedziemy z Prabu na małą wycieczkę. Obiecał mi pokazać stary, nieczynny już wulkan. Najpierw odwiedzamy położoną po drodze wioskę Masajów i zabieramy ze sobą jednego z nich, który w misji jest katechetę, a także kilkoro dzieci. Jedno z malutkich dzieci mieszkających w wiosce zaczyna przeraźliwie płakać. Okazuje się, że jest przestraszone, bo do samochodu wsiadła jego starsza siostra. Po kilkunastu minutach zostawiamy samochód i dalej idziemy pieszo. Jest dość ciepło, choć dużo chmur, przez które dość nieśmiało przebija się słońce. W tym samym co my kierunku zdążają duże stada bydła, poganiane jak zwykle tutaj przez pilnujące je dzieci. Do pory deszczowej pozostało kilka miesięcy, ale w wielu miejscach widać już ślady suszy i trawy jest jak na lekarstwo. Bydło idzie kilka kilometrów do dna krateru, aby tam znaleźć coś zielonego do jedzenia.
Prabu przez cały czas przekomarza się z dziećmi. Sama nie wiem, czy robi to po masajsku czy w suahili, bo na razie nie rozróżniam brzmienia tych dwóch języków. Spacerujemy blisko krateru wulkanu, obserwujemy schodzące w dół zwierzęta, robimy zdjęcia. Dzieciaki uwielbiają zdjęcia. Robienie im zdjęć i pokazywanie jak na nich wyglądają jest niezłą zabawą. Na powitanie pochylają zawsze główki, żeby je pogłaskać, jest to rodzaj pozdrowienia i jakby błogosławieństwa. Często są zasmarkane i brudne, ale jednocześnie niesamowicie radosne i gdy się trochę ośmielą, spragnione kontaktu. Po prostu nie da się ich nie kochać. Gdybym tylko mogła się choć trochę porozumieć w ich języku. Chciałabym bardzo…może za rok.
Zbliża się pora obiadowa i powoli wracamy do domu. Tym razem nie musimy niczego gotować, ani nawet zmywać. Kilka razy w tygodniu przychodzi do misjonarzy pani, która gotuje i trochę sprząta. Jemy z Prabu kurczaka w warzywach z ryżem. Opowiada mi o Masajach, o szkole dla nich, o tym, że rodzice nie zawsze chcą, aby ich dzieci chodziły do szkoły. Dzieci w gospodarstwie są potrzebne, gdy ich brakuje, nie ma kto zajmować się stadami bydła, a bydło to największe bogactwo Masajów. Poza tym dziecko, które kończy szkołę nie zawsze chce wracać do masajskiej chaty rodziców, często zaczyna tęsknić za miastem, nowym życiem, innym światem. Oddanie dziecka do szkoły to zawsze pewne ryzyko, że ono się w pewnym sensie straci. Po obiedzie Prabu idzie do szkoły uczyć dzieci angielskiego, a ja mam trochę wolnego czasu.
Rzeczywiście odpoczywam, spaceruję wokół domu, oddycham afrykańskim powietrzem. Naprawdę nie wiem skąd mi się to wzięło, ale kocham Afrykę. Tutaj czuję się naprawdę dobrze. Cieszy mnie wszystko. Nie jestem długo sama. Dzieci już mnie wypatrzyły. Przynoszę im trochę cukierków, ale przypominają mi się słowa Arkadiusza, że nie jest dobrze, gdy przyjazd kogoś o białym kolorze skóry kojarzy się z rozdawnictwem czegokolwiek. Wymiguję się więc mówiąc, że więcej cukierków ma Baba Prabu. Przychodzą też starsi chłopcy wracający ze szkoły. Jestem pod ich wrażeniem, wszyscy ubrani są w tradycyjne masajskie stroje, w których prezentują się bardzo dumnie. Są nieco wyniośli jakby chcieli podkreślić swoją masajską tożsamość, ale też naprawdę uprzejmi i bardzo dobrze mówią po angielsku. Jeden z nich, o imieniu Johan, prosi mnie o wodę. Potem dowiaduję się od Prabu, że gdy dzieci zaglądają do domu trzeba dać im trochę chleba, bo często od wczesnego rana zajmują się bydłem i są zwyczajnie głodne. Żałuję, że to nie przyszło mi do głowy. Potem zobaczę kilkakrotnie jak Prabu obdarowuje dzieci chlebem. W życiu misjonarzy naprawdę fajne jest to, że niewiele tu stereotypów. Liczy się otwartość serca, pewna elastyczność, ale też delikatność i wrażliwość na przeróżne sytuacje i potrzeby tych, których się spotyka. Dla mnie każdy dzień tutaj ma wielką wartość, jest nową przygodą.
O 16.30 idziemy na adorację do kościoła. Podobnie jak rano na mszy i teraz jest tutaj garstka osób. Modlą się w suahili. Mogłam poprosić Prabu, żebyśmy chociaż różaniec odmówili po angielsku, ale wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Przez okna kościoła wpadają promienie popołudniowego słońca, jest ciepło, przytulnie i jasno. Wszyscy modlimy się w skupieniu. Dziękuję Panu Bogu za ten czas, za tych wszystkich ludzi, którzy mnie tutaj przyjmują, za całe swoje życie. Za tak wiele rzeczy powinnam i chcę dziękować.
Po adoracji idę w odwiedziny do sióstr. Weronika przygotowuje herbatę, częstuje popcornem i orzeszkami. Potem opowiadam o sobie, a Weronika o swojej pracy w „mobile clinic”. Wymieniamy się telefonami i obiecujemy być w kontakcie. Mam nadzieję, że wrócę tutaj za rok i będę miała jeszcze okazję zobaczyć z bliska jej pracę. Dochodzi 19.00 i szybko robi się ciemno. Dzień jest tutaj naprawdę krótki, a zmierzch zapada w błyskawicznym tempie. Już prawie po ciemku Weronika oprowadza mnie po misji, pokazując różne budynki i opowiadając o ich przeznaczeniu.
Wieczór jak zwykle spędzamy z Prabu przygotowując wspólnie kolację, potem rozmawiając przy lampce wina i telewizji. Wyciągam Prabu na rozmowę o uchodźcach i papieżu Franciszku. Nie całkiem się zgadzamy, ale fajnie jest o tym wszystkim rozmawiać z kimś, kto pochodzi z zupełnie innej części świata, innej kultury. Prabu nie podziela mojej miłości do Franciszka, choć ją rozumie. Uważa, że papież Franciszek jest trochę za „miękki”. Nie stawia wyraźnych granic. Chrześcijaństwo jest wyzwaniem. Jego wymogi są jasne i trzeba to wyzwanie podjąć jeśli się chce być chrześcijaninem, nie można rozmywać granic – mówi Prabu, a ja myślę, że wielu ludzi po prostu nie rozumie dobrze papieża Franciszka, i że on wcale nie rozmywa granic, on po prostu idzie dalej. Poza tym największym wyzwaniem w chrześcijaństwie jest miłość. Żeby nauczyć się kochać drugiego. Prabu kiwa głową ze zrozumieniem.