Dzień siódmy – chrzest
Dzisiaj wstaję trochę później, bo nie idę z Prabu na poranną mszę. Po śniadaniu wybieramy się bowiem na uroczystość. W jednej z wiosek Prabu odprawi mszę, podczas której ok. 80 osób przyjmie chrzest. Chrzest jest zawsze wielkim wydarzeniem, na które zaprasza się całą rodzinę, przyjaciół i znajomych. Masajowie chcą przeżywać tą uroczystość razem, bo wtedy łatwiej jest przygotować przyjęcie, koszty rozkładają się bowiem na wszystkich. Dlatego też chrzest jest zwykle raz w roku, po okołorocznym lub dwuletnim przygotowaniu przez katechetów. Katecheci i tzw. liderzy (nie wiem zresztą, może chodzi o to samo) pełnią ważną rolę w misji. To na nich spoczywa w największej mierze ciężar przygotowania katechumenów do chrztu i innych sakramentów. Oni uczą religii, poza tym od nich wymaga się, aby ich życie było świadectwem i przykładem dla innych. Masajowie zgodnie ze swoją tradycją mają kilka żon. Wyjątkiem są tylko chrześcijańscy liderzy, zobowiązani do monogamii i wierności w małżeństwie.
Jestem naprawdę zbudowana delikatnością z jaką misjonarze wprowadzają chrześcijaństwo do masajskich zwyczajów i kultury. Patrząc na to można lepiej zrozumieć, że jak powiedział mi kiedyś Robbin – chrześcijaństwo jest podróżą ku większej i większej dojrzałości i u początku tej podróży nie można wymagać zbyt wiele. Najważniejszy jest szacunek, delikatność i miłość w stosunku do tych, z którymi chcemy podzielić się skarbem naszej wiary.
Po śniadaniu i krótkim przygotowaniu wyruszamy w drogę. Po wyjeździe za bramę droga się rozdziela się. Nie mam pojęcia, którędy jechaliśmy wczoraj. Wszystkie drogi tutaj są dla mnie takie same. Podziwiam Prabu, że się tu nie gubi. Po drodze spotykamy różnych ludzi, większość z nich macha do nas i pozdrawia. Prabu co chwilę wykrzykuje do kogoś wesoło. Bardzo często ktoś prosi o podwiezienie. Prabu najpierw uchyla okno i pyta dokąd, a potem wysiada, aby otworzyć tylne drzwi swojego jeepa. Wykazuje przy tym anielską cierpliwość, bo historia z podwożeniem, stawaniem, wsiadaniem i wysiadaniem, otwieraniem tylnych drzwi – powtarza się wielokrotnie. W końcu po ok. 40 minutach jazdy dostrzegam dużą, jakby specjalnie przygotowaną kaplicę z poustawianymi licznymi rzędami białych, plastikowych krzeseł. Dach kaplicy zrobiony jest z różnych materiałów rozciągniętych na drewnianym stelażu. Wszystko przylega do niewielkiego pomieszczenia wyglądającego jak prostokątna, masajska chata. Ludzi jest naprawdę dużo. Część zajmuje już miejsce na krzesełkach, część ćwiczy śpiewy. Kilka kobiet z tyłu zabudowań przesypuje ryż do wielkich garnków i obiera warzywa. Pracuje tutaj kilka generatorów prądu. Muzyka płynie z magnetofonu. Stoją wysokie kolumny, działa nagłośnienie. Jestem pod wrażeniem wysiłku organizacyjnego, który sprawił, że pośród pól powstała kaplica z bogatym zapleczem muzyczno-kuchennym i licznymi miejscami siedzącymi dla uczestników uroczystości.
Właśnie podjeżdża ciągnik z przyczepą, na której podróżuje kilkadziesiąt masajskich kobiet. Wysiadamy z samochodu. Prabu rozmawia z katechetami, ja spaceruję, oglądam wszystko i robię zdjęcia. Większość Masajów jest w tradycyjnych różnobarwnych strojach. Kandydaci do chrztu dorośli jak i dzieci zajmują krzesełka po lewej stronie ołtarza, po prawej stronie lokuje się schola. Katecheci czuwają nad wszystkim.
Rozpoczyna się msza święta, która jak zwykle urzeka mnie oprawą muzyczną, śpiewem i tańcem. I nawet to, że odprawiana jest w suahili nie zmniejsza mojej radości z uczestniczenia w niej. Podczas obrzędu chrztu kandydaci ustawiają się przed ołtarzem w kilku rzędach. Wychodzę przed nich, żeby widzieć lepiej i robić zdjęcia. Jeden z liderów bierze mnie za rękę i prowadzi w jeszcze lepsze miejsce po drugiej stronie ołtarza. „Stań tutaj i fotografuj wszystko” – mówi. Woda święcona znajduje się w dużym plastikowym wiadrze. Każdy z przystępujących do chrztu podchodzi do Prabu prowadzony przez swojego świadka i pochyla głowę nad wiaderkiem. Prabu polewa jego głowę wodą dość obficie, wypowiadając przy tym słowa zgodnie z formułę chrztu św. Trwa to długo z uwagi na wielką liczbę chrzczonych i odbywa się przy akompaniamencie śpiewów całego kościoła. Ogarnia mnie zaduma.
Ciekawe, jak oni przeżywają ten sakrament w swoich sercach, na ile jest to dla każdego z nich ważne. Na ile wpłynie na ich dalsze życie. Spotkałam się kiedyś z zarzutem, że misjonarze wyrywają ludzi z ich kultury, wierzeń, obyczajów, przekonań, dając ułudę, że chrześcijaństwo to jakaś lepsza religia, lepsze życie, droga do zbawienia. Spotkałam się z zarzutem, że nie mamy prawa tego robić, bo przecież nikt nie przyjeżdża do nas i nie mówi nam jak mamy żyć. Jest w tym nawet jakaś logika, ale ten zarzut zawiera jeden podstawowy błąd. Chrześcijaństwo nie jest dla nas ułudą, jest radością, jest skarbem, jest perłą znalezioną w roli. Trudno nie dzielić się tym co ma się najcenniejszego. Żałuję, że nie znam suahili, żałuję bardzo, że nie mogę sama spytać o to, co czują nowo ochrzczeni, ale wiem co ja czuję. Czuję radość, że mogę tutaj być. Czuję wspólnotę z tymi ludźmi, z tym kościołem, czuję jedność i czuję, że moje serce poszerza się po raz kolejny.
Po zakończonej mszy czas na przeróżne podziękowania i krótkie przemówienia. W pewnej chwili Prabu woła mnie na środek. ”Pozdrów wszystkich i powiedz coś o sobie” – mówi do mnie po cichu. Wyrwana trochę z zadumy mówię więc to o czym właśnie myślę, że jestem szczęśliwa, że tu jestem, że cieszę się ogromnie mogąc uczestniczyć w tym tak ważnym dla nich dniu i, że będę o nich pamiętać w mojej modlitwie.
Po zakończeniu tej części uroczystości zostajemy z Prabu zaproszeni na obiad. Wewnątrz niewielkiego pomieszczenia stoją dwa stoły, kilkanaście miejsc dla wybranych. Zauważam od razu, że mężczyźni i kobiety siedzą przy dwóch różnych stołach. Masajskie kobiety i mężczyźni nie jadają razem. Tylko ja zostałam potraktowana inaczej i dostąpiłam zaszczytu zajęcia miejsca przy stole z mężczyznami. Dostajemy duże porcje kaszy z kawałkami mięsa polane obficie tłuszczem. „Poczekaj, najpierw się pomodlimy” – szepcze mi do ucha Prabu, jakby obawiał się że pierwsza rzucę się na jedzenie. Zanim jednak dochodzi do modlitwy, mężczyzna siedzący dokładnie naprzeciwko nas zaczyna jeść wkładając tłustą kaszę do ust samymi tylko palcami. Oczyma wyobraźni widzę siebie w tej samej sytuacji, ale mam chyba przerażenie w oczach, bo Prabu parska śmiechem i mówi, że mam poczekać na łyżkę. Rzeczywiście z ulgą przyjmuję widok kilku łyżek pojawiających się na stole. Kasza jest niesłona i bardzo tłusta, a mięso tak twarde, że prawie nie nadaje się do pogryzienia. Na szczęście Prabu prosi o sól. Sam zresztą dziobie w talerzu bez większego przekonania. „Zjedz tylko trochę – mówi. Mam trochę wątpliwości, czy nie powinniśmy zjeść wszystkiego, czy to nie będzie niegrzeczne? Jesteśmy w podróży i możemy tak zrobić, gdybyśmy zostawali tutaj, to co innego – tłumaczy Prabu.
Po skończonym obiedzie wychodzimy na zewnątrz. Właśnie trwa obdarowywanie prezentami. Na środek wychodzą wzywani imiennie przedstawiciele każdej z rodzin, a ich znajomi i przyjaciele zbliżają się do nich w tanecznym kolorowym korowodzie i obdarowują ich praktycznymi rzeczami codziennego użytku. Dominują koce, chusty, garnki, naczynia i wszelkiego rodzaju ozdoby. Trwa to naprawdę bardzo długo, a śmiechom, śpiewom i tańcom nie ma końca. Robię sporo zdjęć,a potem siadam na krzesełku, aby odpocząć. Wkrótce podchodzi do mnie młoda kobieta. „Słyszałam, że jesteś lekarką – mówi po angielsku – „czy mogłabyś mi pomóc, boli mnie prawe oko.” Rzeczywiście na rogówce prawego oka widoczna jest jakaś narośl, może kiedyś wbiło się tutaj jakieś ciało obce czego ona teraz nie pamięta, a może jest to zupełnie co innego. Bardzo chciałabym jej pomóc, ale jak? Nie mam ze sobą żadnych narzędzi, ale nawet gdybym je miała, nie jestem okulistką, a zmiana w oku wcale nie wygląda na świeżą i możliwą do usunięcia. W Polsce nikomu nawet nie przyszłoby do głowy iść z takim chorym okiem do ogólnego lekarza, ale tutaj jest inny świat. Powiedzenie Masajowi – ”idź do okulisty” – brzmi co najmniej śmiesznie. Czuję się strasznie winna, że nie umiem jej pomóc i jest mi naprawdę wstyd. Przepraszam ją tylko i ściskam serdecznie.
Zaczyna się sprzątanie i plac pustoszeje. Po część kobiet przyjeżdża ciągnik z dużą przyczepą. „Patrz, taksówka przyjechała” – śmieje się Prabu. Zmierzamy w kierunku samochodu. Jest popołudnie, słońce jest już niżej, to moja ulubiona pora dnia. Po drodze mijamy powracające do domu stada bydła poganiane przez dzieci oraz idące grupkami kobiety. Obok nich powoli kroczą osły dźwigające znad rzeki plastikowe beczki wypełnione wodą. Prabu zabiera do samochodu kilka osób udających się w tym samym co my kierunku. Gdy wjeżdżamy na teren misji wciąż jeszcze świeci słońce.
Mam zamiar iść na spacer, zobaczyć zachód słońca i porobić zdjęcia. Prabu towarzyszy mi. Dochodzimy do rzeki. Zbudowane jest na niej coś na kształt tamy co sprawia, że tworzy ona spory zbiornik wodny przy samej wsi. Tutaj przychodzą spragnione zwierzęta, stąd czerpana jest woda do celów użytkowych, tutaj biegną cienkie rury zaopatrujące w wodę nasz dom i inne domy należące do misji.
Prabu jak zwykle przekomarza się z napotkanymi dziećmi, a słońce zachodzi tutaj tak szybko, że zanim się spostrzegamy pozostaje po nim tylko fragment różowej poświaty. Trudno, myślę, przyjdę tutaj jeszcze jutro.
Następny dzień to niedziela, ostatni tutaj. W poniedziałek o 7.30 odjeżdża „mój” bus z Arusha do Nairobi. Szkoda, bo naprawdę bardzo polubiłam to miejsce, muszę dobrze wykorzystać jutrzejszy, ostatni już tutaj dzień.
Po kolacji siedzimy znowu przy herbacie i lampce wina przed telewizorem. Nagle Prabu przychodzi do głowy jakiś pomysł. „Jutro musimy odwiedzić dwie stacje, oddalone dość znacznie od naszej misji. Wrócimy do domu ok. 17.00 i pojedziemy do Moshiono. Tam zostaniemy na noc, a rano ktoś odwiezie Cię na bus do Nairobi”. Prabu wydaje się być zachwycony swoim pomysłem. Jestem trochę zaskoczona i kompletnie nie podzielam jego radości. Nie chcę jechać jutro do Moshiono, chcę zostać tutaj i chcę się jeszcze jutro nacieszyć tym miejscem. Ale Prabu nie widzi, albo nie chce widzieć mojej rozczarowanej miny. Trudno, poczekam do jutra, może coś się zmieni, może sprawy ułożą się inaczej, a może ja zmienię zdanie. Nieraz trzeba poddać się biegowi zdarzeń i nie martwić na zapas. Postanawiam poczekać i zobaczyć, co przyniesie jutrzejszy dzień.
Dzień ósmy – zostaję w Moita Bwawani
Wstajemy ok. 8.00, jemy śniadanie i wyruszamy w drogę. Jadą z nami jeden z katechetów i siostra zakonna. Bardzo lubię podróżować misyjnym samochodem i podziwiać okolicę. Droga jest pełna dziur, kamieni i wertepów. Kilkakrotnie przejeżdżamy w poprzek koryta wyschniętej rzeki. Dwukrotnie Prabu na chwilę myli drogę i musimy zawracać. I tak go podziwiam, nie mam pojęcia jak się tutaj zorientować, nigdzie nie ma żadnych oznaczeń, a wszystkie drogi wydają się być takie same. Mijamy jak zwykle stada bydła szukające pożywienia, roześmiane dzieci, kolorowo ubrane kobiety niosące niejednokrotnie różne rzeczy na głowach. Po porannym zachmurzeniu nie pozostało ani śladu, jest ciepło i słonecznie. Do pierwszej stacji misyjnej dojeżdżamy po ok. 2 godzinach. Stoi tutaj murowany budynek służący za salę lekcyjną, za miejsce spotkań, a także w niedzielę za kaplicę. Msza odprawiana jest zwykle raz w miesiącu, nie jest to zbyt często, ale księża w Moita mają pod opieką 12 stacji misyjnych rozsianych w dużych odległościach od siebie i częstsze odwiedzenie ich w niedzielę nie jest możliwe. Ludzi jest jeszcze niewielu i Prabu nie jest zadowolony, bo i tak jesteśmy później niż zwykle. Powoli jednak kaplica się zapełnia.
Jak zwykle zachwyca mnie afrykańska schola, po raz setny cieszę się, że tutaj jestem. Niczego nie rozumiem, bo msza jak zwykle odprawiana jest w suahili, ale nie jest to wielką przeszkodą. Msza niezależnie od miejsca gdzie jest sprawowana i języka jest zawsze tym samym doświadczeniem obecności Pana, miłości i wspólnoty. Swoim zwyczajem Prabu prosi mnie na zakończenie o wyjście na środek i powiedzenie kilku zdań o sobie. Ponoszą mnie trochę emocje i mówię, że kocham Afrykę i chciałabym bardzo wrócić za rok i choć trochę tutaj popracować. Wszyscy biją brawo w podziękowaniu za te słowa. Jest to naprawdę bardzo miłe. Po mszy zostawiamy siostrę wraz z katechetą i jedziemy z Prabu do drugiej misyjnej stacji. Droga się nieco poprawia i śmiejemy się, że jedziemy autostradą. Po drodze Prabu jak zwykle zabiera ludzi do samochodu. Zatrzymuje nas starszy Masaj i ustępuję mu miejsca obok kierowcy.
Kaplica, do której dojeżdżamy tym razem jest bardzo malowniczo położona u stóp góry. Rośnie tutaj sporo drzew i jest bardziej zielono. Członkowie scholi ubrani są w białe koszule i czerwone sweterki. Naprawdę dobrze się prezentują. W kościele ogarnia mnie senność, myślę sobie, że jednak odprawianie kilku mszy dziennie przez jednego księdza jest trochę nużące. Trzeba się starać o zachowanie tego samego maksymalnego skupienia i uwagi. Ja w każdym razie się staram, ale trochę odpływam myślami. Po mszy kilka przemówień liderów czy też katechetów. Na zakończenie jedna rodzina wprowadza do kościoła kozę. Jest to dar wdzięczności dla parafii w Moita za jakieś dobro, którego doświadczyła i rozwiązanie trudnego problemu. Potem tradycyjnie Prabu prosi mnie o kilka słów. Teraz idzie mi już znacznie lepiej, nawet zaczyna mi się to podobać.
Po mszy jestem strasznie głodna i z radością przyjmuję zaproszenie na poczęstunek. Siadamy przy stoliku oczywiście z samymi mężczyznami. Dostajemy smażone jajka z ziemniakami i colę lub fantę do picia. Zjadam wszystko bez zmrużenia oka. Tylko Prabu jak zwykle dziobie w talerzu udając, że je. Prabu ma zasadę, je tylko we własnym domu, chyba, że jest strasznie głodny.
Po mszy i załatwieniu wszystkich formalnych spraw idziemy do samochodu. Czeka tam już spora grupka ludzi, głównie matek z dziećmi. Siadam z nimi z tyłu, gdyż z przodu zajmuje miejsce ten sam starszy Masaj. Samochód misyjny nie ma z tyłu foteli, tylko dwie ławeczki po obydwu stronach, dzięki temu jest bardziej przestronny i może zabrać więcej ludzi. Teraz jedzie nas razem siedemnaście osób i koza. Koza beczy, jakieś dziecko płacze, jest gorąco i duszno. Prabu jedzie bardzo wolno, pokonując wszystkie przeszkody w zwolnionym tempie. Na szczęście, bo samochód jest tak obciążony, że mam przez chwilę wrażenie, że się przewróci. W końcu prawie wszyscy wysiadają. Zostaje z nami tylko koza i siostra z katechetą, których zabieramy po drodze.
Zaczynam myśleć o tym, że to mój ostatni dzień tutaj. Na dodatek dzisiaj jeszcze Prabu chce zawieźć mnie do Moshiono. Nie rozmawialiśmy o tym od rana i ciągle mam nadzieję, że się rozmyśli. Może wrócimy późno, może będzie zmęczony… Naprawdę chciałabym jeszcze dzisiaj zostać. Stąd do Arusha jest tylko godzina drogi, jeśli wyjedziemy jutro o 6.00 rano spokojnie zdążymy, nawet gdybyśmy napotkali korek.
Po drodze zatrzymujemy się przy okrągłej murowanej kaplicy, w której również sprawowane są msze. Prabu chce mi ją pokazać. Na ścianie przymocowana jest tablica, a na niej napis:
The faithful
St. John Paul II Church- Naalarami
Gratefully Thank Nowak Family From Poland
For Sponsoring the building of this church
Jestem pod wrażeniem o. Arkadiusza i jego rodziny i naprawdę jestem dumna, że nawet tutaj w odległej, trudno dostępnej, masajskiej wsi można znaleźć jakiś polski ślad.
Ok. godziny 17.00 dojeżdżamy do naszej misji. Na schodach siedzi siostra Weronika. Idę z nią porozmawiać. Zaczyna mi być coraz bardziej smutno z powodu mojego dzisiejszego wyjazdu, zwłaszcza, że robi się już późno. Na wszelki wypadek żegnam się z siostrą i obiecujemy sobie być w kontakcie, a potem idę zobaczyć, co porabia Prabu. Krząta się po kuchni szykując jedzenie psom. Zbieram się na odwagę i pytam Prabu, czy możemy zostać. „Chcesz zostać to zostaniesz” – mówi, ale jest wyraźnie wkurzony.
Cieszę się bardzo, że zostaję choć wiem, że Prabu nie jest zadowolony. Trudno, mam nadzieję, że mu przejdzie. Zgodnie z zamiarem idę na spacer po okolicy. Słońce zbliża się ku zachodowi, jest ciepło i cicho. W oddali słychać śmiech i rozmowy. Mijam stado bydła powracające na noc do domu, osiołki dźwigające na grzbietach plastikowe wiaderka z wodą, idące obok kobiety i dzieci. Oddycham z radością afrykańskim, ciepłym powietrzem. Przeżyłam tu wiele pięknych chwil. Spotkałam wielu nowych ludzi, wiele nowych doświadczeń stało się moim udziałem. Jestem wdzięczna za wszystko Panu Bogu i ludziom. Jestem naprawdę szczęśliwa. Chciałabym tutaj wrócić za rok, a może w ogóle wracać co roku. Muszę popracować nad angielskim, zacząć uczyć się suahili, przypomnieć sobie trochę ogólnej medycyny, ale tak bardzo chcę to zrobić, że z pewnością dam radę.
Robię właśnie zdjęcia zachodzącemu słońcu, gdy dostaję wiadomość od Prabu: „przyjdź szybko, pójdziemy odwiedzić jedną rodzinę”.
Gdy wracam do domu, Prabu czeka już przy samochodzie.
„Prabu, nie jesteś już zły na mnie?” – pytam, „naprawdę bardzo chciałam tutaj dzisiaj zostać i jestem szczęśliwa. „Ok. Napisałem już do Cristophera, że nie przyjedziemy, jeśli to jest ważne dla ciebie, to nie ma sprawy, nie jestem zły” – odpowiada – „poza tym chciałem ci pokazać prawdziwy masajski dom w środku, a dotychczas nie mieliśmy czasu. Teraz to zrobimy”.
Właśnie dojeżdżamy do zabudowań. Masajska osada złożona jest z okrągłych domków położonych zwykle na obrzeżach koła. Same domki też są zresztą okrągłe. Zbudowane z przylegających do siebie drewnianych gałęzi ustawionych pionowo i wzmocnionych gałęziami poziomymi. Ściany obłożone są krowim i kozim łajnem, które jest suche i bez zapachu. Dach zbudowany z gałęzi ma kształt czapeczki. Każdy dom zamieszkuje matka wraz z dziećmi. Mąż i ojciec przebywa tutaj okresowo, gdyż ma kilka żon i musi dzielić swój czas pomiędzy nimi. Zaprzyjaźniona z Prabu rodzina serdecznie zaprasza nas do środka. Pozwalają mi robić zdjęcia i w ogóle są bardzo serdeczni. Jedna z kobiet obdarowuje mnie bransoletką i kolczykami. Przynoszą też wykonane przez siebie masajskie ozdoby, które mogę kupić. Wybieram trochę drobiazgów dla przyjaciół. Nie mam przy sobie pieniędzy, ale Prabu uzgadnia cenę i mówi, że zapłaci później. Na środku masajskiej chaty jest niewielkie palenisko, obecnie wygaszone. W rogu stoją uwiązane dwie małe kozy, po jednej stronie stoi dość szerokie łóżko, my zajmujemy miejsca na jakiś krzesełkach. Jest już ciemno, nie ma oczywiście elektryczności, ale ktoś przyniósł jakąś latarkę. Czytałam kiedyś o Masajach, ale nigdy w życiu nie pomyślałabym, że któregoś dnia odwiedzę masajską chatę. Życie jest niesamowicie zaskakujące, jeśli tylko człowiek nie boi się wyzwań i ma otwarte serce – wszystko jest możliwe. Benedykt XVI napisał kiedyś, że gdy idziemy otwierają się drzwi. Chodzi więc o to, aby ciągle iść przed siebie, iść z wiarą i miłością.
Gdy opuszczamy gościnną i serdeczną masajską rodzinę, jest już całkiem ciemno. Wsiadamy do samochodu machając wszystkim na pożegnanie.
„Dzięki Prabu, jestem bardzo szczęśliwa, że tutaj byliśmy” – mówię
„dzięki raz jeszcze, że zostaliśmy w Moita”. Prabu jest już w dobrym humorze, „karibu sana, that’s ok” – mówi – „no to zrobię ci jeszcze na kolację obiecaną wątróbkę po hindusku” – dodaje.
Prabu wstawia do garażu samochód, zamyka bramę i puszcza psy, a ja zmywam. Potem pod czujnym okiem Prabu kroję rozmrożoną kozią wątrobę na małe kawałki. Kroimy też paprykę, cebulę i pomidory. Smażymy wszystko na oleju. Prabu żałuje, że nie ma chili, ja raczej oddycham z ulgą. Hinduska kuchnia słynie z tego, że jest bardzo ostra i nie mam pewności, czy ta wątróbka doprawiona po hindusku byłaby dla mnie jadalna.
W chwilę potem jem moją ostatnią kolację w Moita Bwawani. W każdym razie ostatnią w tym roku. Byłam w Nairobi i na safari w Masaji Mara, byłam w Arusha i Moshiono, ale to miejsce – Moita Bwawani – spodobało mi się najbardziej. Tutaj chcę wrócić, tutaj zostawiam część mojego serca.
Dzień dziewiąty – przez Paryż do Polski
Wstajemy rano i jemy szybkie śniadanie. Siostra Weronika czeka już na nas, gdy wychodzimy do samochodu. Droga do Arusha mija bez specjalnych przeszkód. Nawet mało rozmawiamy, oglądam widoki chcąc napatrzyć się na wszystko i zachować w pamięci. Gdy podjeżdżamy w pobliże Impala Hotel – mój bus już stoi. Żegnam się z Prabu i siostrą. „Вędę o was pamiętać w moich modlitwach” – mówię i wiem, że nie są to puste słowa. Moje serce poszerzyło się kolejny raz i jest bogatsze o wiele osób, miejsc i zdarzeń. Mam nadzieję, że przyjadę tutaj za rok. DZIĘKI ZA WSZYSTKO!
Droga do Nairobi mija spokojnie i bez przeszkód. W busie jedzie bardzo dużo ludzi, wszystkie miejsca są zajęte. Znowu wypełniamy listę pasażerów. Przede mną siedzi otyły czarnoskóry ksiądz, który wraca z jakiegoś spotkania w Tanzanii. Na granicy wszystko przebiega dość sprawnie. Na szczęście nie potrzebuję nowej wizy do Kenii, bo ta którą kupiłam na lotnisku jest wystarczająca. Po kontroli paszportowej kenijscy urzędnicy sprawdzają także bagaże. Kierowca wraz z pomocnikami zdejmuje je z dachu. Każdy musi otworzyć swój bagaż. Urzędnik zaznacza kredą na walizkach, że były sprawdzone i oddaje je podróżnym. Potem bagaże wracają na dach. Kilku mężczyzn pakuje je szybko i sprawnie. W pewnym momencie jeden z nich wskazuje na mój bagaż i pyta czy to należy do mnie. Po mojej twierdzącej odpowiedzi wyciąga rękę po pieniądze. Stojący obok mnie czarnoskóry ksiądz zaczyna się śmiać. Ostentacyjnie wzruszam ramionami i wchodzę do samochodu patrząc kątem oka na to, co stanie się z moim bagażem. Ląduje na dachu,a ja dostrzegam, że kilka osób o białym kolorze skóry rzeczywiście płaci za umieszczenie na dachu swojego bagażu. Jest mi naprawdę przykro. Nawet nie dlatego, że potraktowano mnie inaczej niż czarnoskórych towarzyszy podróży. Do tego zdążyłam się już przyzwyczaić. Jest mi przykro, że ksiądz się roześmiał, bo moim zdaniem właśnie on szczególnie nie powinien tego robić.
Po ok. 5 godzinach jazdy docieramy do Nairobi. Na przystanku czeka na mnie Scola z Dominikiem, rodzeństwo Robbina, którzy zabierają mnie do domu Jacinty. Tutaj mogę wziąć prysznic i trochę odpocząć. Jemy obiad, idę ze Scolą na mały spacer… I tak kończy się tegoroczna wyprawa do Afryki. Dziś w nocy wracam przez Paryż do Polski.
***
Spędziłam tutaj tylko dziewięć dni, ale każdy z nich był dla mnie fascynującą i zupełnie nową przygodą. I niezależnie od tego co się działo, niezależnie od moich gorszych doświadczeń czy językowych wpadek, przez cały czas nie opuszczała mnie radość i poczucie szczęścia, że tutaj jestem.