Byłem właśnie na weselu koleżanki. Poprzedził je ślub w katolickim Kościele. W katolikach istnieje bowiem często potrzeba, aby „dopiąć” sakramenty i przekazać tradycje na swoje dzieci. W dodatku rodzice koleżanki nalegali i doczekali się tego święta, bardzo daleko od swych podgórskich, rodzinnych stron.
Uroczystość odbyła się w kościele, który został adaptowany na obrządki religijne polskich żołnierzy w podzięce Anglików za waleczność podczas II wojny światowej. W tym kościele od 1952 odbywają się regularne msze i inne obrządki dla polskich emigrantów.
Na ceremonii ślubnej zgromadzili się nieliczni członkowie rodzin i kilkoro przyjaciół. Nie wszyscy rozumieli język polski i zasady ceremonii, ale to nie przeszkadzało, aby ksiądz w swobodny sposób przeprowadził cały rytuał. Jego kazanie o tym, jak miłość oznajmiona w świętym miejscu scementuje nową rodzinę, było w dobrym guście.
Obok pani młodej ubranej w tradycyjny strój góralski, w kościelnej ławce siedziała jej 7-letnia córeczka. Rodzina i znajomi wiedzieli, że młodzi małżonkowie przeżywają też radość z tego, że w drodze na świat jest ich synek. Obecnym udzieliły się pozytywne emocje rodziny. Najszczęśliwszą z powodu ślubu, była mama pani młodej. Jej marzenie o zamążpójściu córki wreszcie się spełniło.
W tym momencie przypomniałem sobie o niedawnej sytuacji rodzinnej tym razem w Polsce, gdy duchowny odmówił młodemu wujowi dostąpić zaszczytu bycia chrzestnym bratanka, bo ten nie przyjął zawczasu sakramentu bierzmowania.
Czasem losy ludzkie są kręte, a duchowni powinni umieć znaleźć dobre rozwiązania. Normalny ksiądz daleko od kraju nie ma z tym problemów. Tu wyraźniej widać, że wiernych w kościele jest coraz mniej. Za to rodzin mieszanych – coraz więcej.